Miłość do tarantów
Konie maści tarantowatej nie grają pierwszych skrzypiec na konnych salonach, ale ciężko sobie wyobrazić konny świat bez nich. Zapisały się na kartach historii naszego kraju, a obecnie coraz bardziej zaznaczają swoją obecność w stajniach i na wybiegach. Czy w Polsce rozwinie się moda na taranty i czy w naszym kraju na parkurach zrobi się kolorowo? O tych niezwykłych koniach z Andrzejem Dziewitem rozmawia Marcelina Wrona.

Marcelina Wrona: Panie Andrzeju, jest Pan właścicielem jedynego w Polsce homozygotycznego ogiera tarantowatego z polskiej rasy sportowej z pełnym rodowodem. Co to oznacza?
Andrzej Dziewit: Hutor jest obecnie jedynym w Polsce ogierem tarantowatym homozygotycznym posiadającym licencję do krycia. Zrobiliśmy badania genetyczne, które potwierdzają, że jest homozygotą, a to oznacza, że źrebięta po nim są i będą maści tarantowatej różnych odmian. Sam posiada wpis do księgi głównej, a jego potomstwo jest opisywane w różnych księgach, np. AES, Zangersheide, PZHK. Jest powiedzenie, że „konie kolorowe się kupuje, nie hoduje”, ale jeśli bierzemy pod uwagę samą maść kolorową, to Hutor jest przypadkiem, który łamie tę regułę. Dość popularny jest stereotyp, zwłaszcza wśród ludzi, którzy nie interesują się tarantami, że to konie w kropki. Nie jest to do końca prawdą, bo sam Hutor jest mleczno-biały, a źrebaki po nim bywają w kropki. Jego skuteczność przekazywania maści tarantowatej jest stuprocentowa. Urodzony w 2016 r. ma już ok. 50 źrebaków w odmianach tarantowatych, a co bardzo ważne – wszystkie są spokojne, tak jak on sam. Jest stosunkowo niedużym koniem, mierzącym 157 cm w kłębie, muskularnej budowy ciała, o zrównoważonym charakterze. W końskim świecie mówi się, że jest tzw. dobrej głowy. Ostatnio usłyszałem od kierowcy, który wiózł go na dłuższej trasie, że zatrzymywał się kilka razy, by sprawdzić, czy na pewno wszystko jest w porządku, taki był spokojny podczas transportu. Jego kolor jest stanowczo wart uwagi. Nie jest biały ani siwy, powiedziałbym, że jest jak kawa z bardzo dużą ilością mleka, jego ogon lśni srebrzyście, a brązowe uszy i cztery ciemne skarpety dodają mu uroku.
M.W.: W Pana słowach słychać wielką miłość do koni. Może Pan opowiedzieć, jak to się zaczęło?
A.D.: Oj tak (drżenie w głosie). Konie podobały mi się od dziecka. Jedni chłopcy chcą być strażakami, inni kierowcami rajdowymi, a ja od małego marzyłem o własnym koniu. Filmy o Indianach i kowbojach były moimi ulubionymi. Tam zawsze widziałem konie, w tym kolorowe, indiańskie. I tak mi już zostało – w głowie miałem właśnie taranty, a same konie zawsze były obok mnie i całe moje życie kręciło się wokół nich. Chodziłem do technikum weterynaryjnego. Pamiętam, jak mieszkałem dwa lata w internacie z kolegą, który był tak samo zakręcony w temacie koni jak ja. Nie mieliśmy innych tematów. Przed oczami widzę obraz z praktyk w 1987 r. albo 1988 r. Do Polski, dokładnie do stadniny Gutowo koło Wrześni, przyjeżdżał niemiecki hodowca, nazywał się Hermann Berger – dobrze pamiętam to nazwisko. Ten człowiek w jeden dzień potrafił kupić 150 koni, co na mnie robiło ogromne wrażenie. W tamtych czasach nie było Internetu, tak dostępnych jak dziś czasopism, zwłaszcza branżowych. Gdy chciało się czegoś dowiedzieć, coś zobaczyć, dosłownie łapało się magazyny dotyczące koni, które ktoś przywiózł z zagranicy, i czytało od deski do deski.

M.W.: Można powiedzieć, że konie to Pana życiowa pasja.
A.D.: Zdecydowanie tak, są właśnie moją pasją, stanowczo nie biznesem. Myślę, że jest wiele takich osób jak ja w końskim środowisku. W moim rejonie jestem chyba jedynym pasjonatem tarantów. Często słyszę „jak tam te twoje wynalazki?”. Więcej koni kolorowych było w południowej Polsce. Z hodowli tarantowatych słynie stadnina koni Michałów. U mnie przewinęło się już trochę koni tarantowatych. Pierwszą klaczą tarantowatą, którą kupiłem, była Bafama – pojechała do Szwecji. W sumie wyhodowałem już jej czwarte pokolenie: Bofilia jej córka, Boniqua – wnuczka, Cardano – córka Boniqui. I tak dochodzimy do Hutora.