Ewolucja polskiego podkuwacza

26.05.2024 12:00:00

Podziel się

Jeździectwo wciąż ewoluuje – zmieniają się ośrodki, podłoża na placach, hale do jazdy. Przyczepy ciągnięte za samochodami przekształciły się w wielkie koniowozy z komfortowymi mieszkaniami. Zmieniają się podejście do koni, styl jazdy, eksterier konia wierzchowego używanego do skoków czy ujeżdżenia. Ta ewolucja musiała dotknąć również kowali, którzy stali się podkuwaczami, a zarazem częścią teamu.

Jeszcze całkiem niedawno, w przerwach między klepaniem lemieszy do pługa a robieniem kolejnego zawiasu do drzwi wielkiej stodoły, lokalny kowal wraz ze swoim pomocnikiem gościł na podwórku właściciela ze swoim koniem, którzy zawitali na podkucie wiosną lub jesienią, czasami latem, gdy koń zgubił lub przetarł podkowę. Tak wyglądała sytuacja w klasycznej polskiej wsi, przy czym nierzadko kowal wychylał przy tym kilka kieliszków dla kurażu, żeby robota lepiej szła.

Rozwój bezcennej wiedzy

Nieco inaczej sytuacja wyglądała w miejscowościach, w których znajdowały się państwowe stadniny. Przede wszystkim w tych miejscach kowal wraz z pomocnikiem (uczącym się zawodu) byli zatrudnieni na stałe wyłącznie do pracy z końmi.

Rozwijający się sport stawiał zupełnie inne wymagania niż praca na roli – konie były podkuwane częściej, z trochę inną wiedzą, bo i doświadczenie było inne. Pojawiające się u koni kontuzje powodowały wizyty najlepszych lekarzy weterynarii, którzy mieli wiedzę chociażby o anatomii i podstawowych sposobach radzenia sobie z kontuzjami. Do dzisiaj starzy masztalerze wspominają kowali, którzy wyuczyli się u kowali kujących konie w kawalerii, gdzie wiedza, jak na tamte czasy, była najbardziej zawansowana. W bardzo starej literaturze o kuciu koni w kawalerii możemy przeczytać o sposobach korekty wad postawy, o tym, jakiej podkowy użyć lub o włożeniu kawałka skóry pod podkowę i wypchaniu wolnej przestrzeni pakułami hydraulicznymi wymieszanymi z dziegciem. Państwowa stadnina stwarzała też inne możliwości – zawodnicy zatrudnieni w tych miejscach jako jedyni mieli możliwość wyjechania za granicę i podpatrzenia, jak radzą sobie ich koledzy zza żelaznej kurtyny. Przywożąc te obrazki w głowach, nierzadko edukowali swoich kolegów kowali, opowiadając, co robią z kopytami Niemcy, Francuzi czy Holendrzy. W czasach bez Internetu, z problematycznym dostępem do literatury, była to wiedza bezcenna.

Specjaliści z Jaszkowa

Państwowa stadnina prowadziła też ogromną hodowlę – nawet setki matek rodziły co roku źrebaki, a te też miały kopyta, które rosły, więc stadninowy kowal praktycznie cały czas pracował z kopytami, co stwarzało mu ogromny poligon doświadczalny i możliwość testowania różnych rozwiązań oraz wyciągania wniosków na zupełnie innej liczbie koni niż mógł to robić wiejski kowal.

więcej tutaj